Do Szwajcarii można wracać wielokrotnie. Odwiedziłam ją kilka razy w ostatnich latach, ale jak bumerang wracam, bo jej piękno nie przestaje mnie zachwycać. Powroty bywają jednak czystką dla portfela, dlatego od dawna marzyła mi się objazdówka pod tytułem "przyjechać raz - zobaczyć jak najwięcej". Ten kraj łączy w sobie wszystko, co lubię, czyli najpiękniejsze góry Europy i jeziora, których nie może zabraknąć podczas podróży z moim dzieckiem. Jakimś cudem, w przeciwieństwie do mnie, Anika uwielbia rozpuszczać swoje ciało wielogodzinnymi kąpielami i nie zniechęca jej żadna pora dnia, roku ani temperatura wody czy powietrza. Uszczęśliwia ją taka forma spędzania czasu w podróży, dlatego zawsze jestem gotowa na kompromis i między moje górskie wycieczki wplatam kilka dni, które spędzamy na pływaniu i odpoczynku na plażach. Niedawno weszłyśmy w posiadanie długo wyczekiwanej deski do pływania i choć nie jestem fanką sportów wodnych, to już wyobrażałam sobie wschody słońca i kawkę na środku otoczonego górami jeziora....
Zaczynając swój research na temat tego, jak sprawnie zwiedzić Szwajcarię, trafiłam na szlak Grand Tour of Switzerland. To droga, która dla wielu jest celem sama w sobie. Ciągnie się przez ponad 1500 kilometrów, przecina cztery szwajcarskie kantony językowe, pięć wysokich przełęczy i wszystkie najbardziej widokowe punkty tego kraju. O przejechaniu całości nie było mowy. Za bardzo lubię improwizować i samodzielnie wytyczać sobie szlaki, więc to żadna frajda jechać jedną, określoną z góry drogą, którą w tym samym czasie podążają wszyscy podróżujący po Szwajcarii turyści. Zrobić jej najwyżej położony i najbardziej zjawiskowy fragment, a potem zmienić kierunek to już całkiem inna sprawa. Zaznaczyłam na swojej mapie kilka fotogenicznych miejsc, które tworzyły w mojej głowie pierwszy zarys podróży. Planowałam ją wspólnie z przyjaciółką, która tak, jak ja jest człowiekiem gór i też jest mamą nastolatka. Nasze dzieci znają się od urodzenia i jesteśmy dla siebie bliscy jak rodzina. Pojechaliśmy więc wspólnie na kolejną wyprawę, tym razem zwiedzając Włochy, Szwajcarię i Francję. Jak to bywa podczas podróży z dziećmi, górskie wyprawy ograniczyłyśmy do akceptowalnego przez młodzież minimum, ale każdego dnia w sekrecie przed nimi planowałyśmy powrót tylko we dwie, żeby te najpiękniejsze miejsca odkryć na nasz własny, ulubiony sposób, czyli pieszo, długo i wysoko.
Furkastrasse i Furkapass
Do Szwajcarii wjechaliśmy od południowego wschodu, znad włoskich jezior Como i Lugano. Czas spędzony we Włoszech poświęcony był w całości dzieciom i ich zachciankom, dlatego o tej części podróży nie będę nic pisać. Na wysokości miejscowości Andermatt odbiliśmy na zachód w słynną, ciągnącą się przez całe 60 kilometrów ulicę Furkastrasse, która jest częścią wspomnianego przeze mnie wcześniej szwajcarskiego szlaku turystycznego. To niezwykle malownicza droga wijąca się jak serpentyna po górskich zboczach, dolinach i przełęczach. Zdziwiło mnie, w jak dobrym stanie utrzymana jest jej nawierzchnia i choć brak przy niej barierek (a prowadzi po naprawdę stromych urwiskach), jedynym niebezpieczeństwem zdawali się być wgapieni w malowniczą, alpejską scenerię kierowcy. Jadąc, trudno było utrzymać wzrok na przedniej szybie, gdy cała panorama aż błagała o uwagę. Jakby tego było mało, co raz zza zakrętów, ze zbyt dużą prędkością, wyłaniały się wspaniałe auta w stylu Astona Martina DB5. Kierowcy chętnie zatrzymywali się w niewielkich, rzadko rozlokowanych zatoczkach, żeby pstryknąć sobie zdjęcie z widokiem na Alpy, całkiem przypadkiem łapiąc w kadr jedno z tych cudnych aut.
Na biegu tej wyjątkowej drogi znajdują się trzy miejsca, przy których szczególnie chciałam się zatrzymać. Pierwszym z nich jest Furkapass, czyli jedna z najwyżej położonych, alpejskich przełęczy, znajdująca się na wysokości 2436m n.p.m., oddzielająca dwa szwajcarskie kantony - Valais i Uri. Po dziesiątkach zakrętów i setkach zachwytów dotarliśmy na jej grzbiet. Naszym oczom ukazał się całkiem nowy, ciągnący się aż po horyzont, bajkowy krajobraz szwajcarskich Alp skrywających coraz to wyższe szczyty pod śniegiem. Szybko znalazłam jeden z punktów fotograficznych stojących na trasie Grand Tour of Switzerland, oznaczający miejsce z zapierającym dech w piersi widokiem. Muszę przyznać, że to miejsce naprawdę było jednym z najpiękniejszych, do jakich mogłam dotychczas dojechać samochodem.
Zachwyt nad krajobrazami rozciągającymi się z Furkapass jest oczywisty i międzypokoleniowy. Pierwszymi, którzy pragnęli pokazać tę przełęcz światu byli twórcy trzeciej części przygód Jamesa Bonda. W 1964 roku nakręcili na jej drogach kultowe sceny pościgu do filmu "Goldfinger". Widać na nich, jak bardzo na przestrzeni tych kilku dekad zmieniła sama się droga, jednak pragnienie szybkiej jazdy klasykami motoryzacji pozostało niezmienne do dziś.
Hotel Belvédère
Nieco poniżej grzbietu przełęczy znajdował się kolejny punkt, w którym postawiłam swoją przysłowiową pinezkę. To historyczny budynek i chyba jeden z najpiękniej położonych hoteli - Belvédère. Zbudowano go pod koniec XIX wieku w czasach, gdy język Lodowca Rodanu, na który skierowane są jego okna, kończył się zaledwie 180 metrów od progu hotelu. Bliskość lodowca była powodem, dla którego w tamtych czasach Belvédère znajdował się na szczytach list atrakcji turystycznych. Odwiedzał go oczywiście sam James Bond (Sean Connery), ale też Papież oraz inne sławy i osobliwości. Niestety kolejnych 100 lat przyniosło globalne ocieplenie, a czoło lodowca cofnęło się o ponad 1,5 kilometra, gubiąc nawet po 10 centymetrów długości dziennie. Zmniejszyło to atrakcyjność hotelu i tym samym napływ turystów.
Dziś jest to opuszczony budynek, stojący samotnie na jednym z meandrów Furkastrasse. Zabite deskami drzwi i okna jasno dają znać, że od lat nie toczy się w nim żadne życie, ale jego świetnie zachowane, oryginalne fasady pozwalają jednym spojrzeniem przenieść się w czasie i poczuć klimat starego filmu. Jest to jeden z najpopularniejszych spotów fotograficznych w tej części Szwajcarii, a co za tym idzie - jest bardzo zatłoczony. Trudno się temu dziwić, bo nie tylko sam budynek jest piękny i intrygujący, ale też jego okolica zdecydowanie warta chwycenia za aparat.
Lodowiec Rodanu
Po krótkim spacerze rozpoczętym z hotelowego parkingu doszliśmy do punktu z widokiem na Lodowiec Rodanu. Spacer zajmuje kilka minut i aż trudno uwierzyć, że kiedyś, aby go zobaczyć, wystarczyło przekroczyć próg hotelu lub uchylić jego okiennice.
Pobyt w takim miejscu nie mógł się odbyć bez edukacyjnej pogadanki z Aniką na temat kurczenia się lodowców. Tematy związane z globalnym ociepleniem zawsze wywołują u niej szczery smutek, ba, nie raz doprowadzają do łez. Tak było i tym razem. Topniejące lodowce, wymierające zwierzęta i koniec ludzkiej egzystencji to tematy ściśle powiązane i nim się obejrzałam, zaczynając od rozmowy o lodowcach podpierających górskie szczyty w Szwajcarii, skończyłyśmy na opłakiwaniu niedźwiedzi polarnych w Arktyce i klęski naszej cywilizacji. Tak całkiem serio, Anika zawsze miała w sobie krew aktywistki, jeśli chodzi o tematy związane ze zmianami klimatu. Kiedyś rozdawała sąsiadom własnoręcznie wykonane ulotki informujące o tym, jak mogą pomóc planecie, a od prawie dwóch lat z przyczyn ideologicznych nie je mięsa i jest jedyną wegetarianką w rodzinie. Chyba całkiem nieźle jak na świeżo upieczoną nastolatkę. Cieszy mnie, że widzi dalej niż ekran swojego smartfona (szacun, bąbelku).
Po przygodach na Furkapass przyszedł czas na postój i odpoczynek. Paląc hamulce, toczyłyśmy się drogą w dół doliny w stronę Forest Lodge & Camping. To kolejne miejsce cofające turystę w czasie, tym razem za sprawą zabytkowych wagonów przerobionych na wspólną przestrzeń do wypoczynku oraz jedyne miejsce z dobrym sygnałem wi-fi. Przez zapach leżącego wszędzie, ciętego drewna kemping przypomina raczej tartak, niż miejsce cichego wypoczynku. Całość przybytku sprawia wrażenie chaosu lub artystycznego nieładu, w którym można jednak odnaleźć zdecydowaną pasję właściciela do kolei i do stolarki.
Oberwald
Kemping leży w pobliżu niewielkiej miejscowości Oberwald, która nie ma nic specjalnego do zaoferowania, ale spacer jej uliczkami to lekcja tradycyjnej, szwajcarskiej architektury. Drewniane domy, czerwone okiennice zdobione kwiatami, a z każdej z nich widok na wysokie góry. Kiedy ja zachwycałam się niemal każdą chatą i wyciągałam aparat za każdym zakrętem, dzieci biegły przed siebie, skacząc i robiąc gwiazdy na środku ulicy. Zdecydowanie nie był to dla nich najatrakcyjniejszy moment tego wyjazdu, dla mnie jednak wart wspomnienia, bo miło jest odetchnąć od Warszawy i innych wielkich miast, ich wysokiej, bezpłciowej zabudowy, ciasnoty i gwaru. Nie lubię miast. Mogłabym zestarzeć się w takiej małej, bajkowej, drewnianej, górskiej chatce.
Grimselpass
Z kempingu zrobiliśmy krótką wycieczkę przez jeszcze jedną przełęcz, Grimselpass, oddzielającą kantony Valais i Berno. Położona jest niżej niż Furkapass, ale w pobliżu znajdują się dwa jeziora. Nad jednym z nich planowałyśmy zatrzymać się na chwilę, żeby w otoczeniu gór, z widokiem na szczyty odbijające się w tafli lodowatej wody ugotować porządny obiad. Niestety pogoda nie dopisała tym razem. Silny wiatr nie pozwalał nam rozpalić malutkiego palnika gazowego, a chłód na wysokości powyżej 2000 metrów n.p.m szybko nas zniechęcił do urządzenia pikniku. Nie wspomniałam jeszcze, że na tę wyprawę nie pojechaliśmy naszym dużym i wygodnym vanem z wyposażoną kuchnią i ogrzewaniem na życzenie. To była wyprawa w starym, dobrym, namiotowym stylu, z bagażnikiem pełnym toreb i sprzętu kempingowego.
Na horyzoncie widać było ulewny deszcz. Szybkim krokiem przeszliśmy z małego parkingu pod ogromny, ceglany budynek, który z daleka przykuwa wzrok zaraz po przejechaniu przełęczy. To kolejny górski hotel - Grimsel Hospitz. Jest on czynny cały rok i przyjmuje gości za prawdziwie szwajcarskie ceny... Rzuciliśmy ostatnie spojrzenia na okolicę i uciekliśmy z powrotem na drugą stronę przełęczy, zjeżdżając na kemping wraz z pierwszym podczas tej wyprawy deszczem i burzą.
Z kempingu ruszyliśmy w dalszą drogę. Mieliśmy nadzieję zwiedzić jeszcze wiele miejsc, a czas kurczył się wprost proporcjonalnie do rosnącego apetytu na zwiedzanie (przynajmniej mojego...).
Zermatt i symbol góry
Planując taki wyjazd, NIE MOŻNA nie zobaczyć góry, która dla prawdziwego pasjonata, piechura i wspinacza jest ikoną Alp, a nawet gór w ogóle, bo jej sylwetka uznawana jest za symbol. Matterhorn. Jeden z najbardziej rozpoznawanych szczytów świata był naszym kolejnym celem. Ta skalno-lodowa piramida wznosi się samotnie na granicy Szwajcarii i Włoch, a u jej podnóża leży Zermatt - najbardziej turystyczne miasteczko tego kraju. Na jego terenie zakazany jest ruch pojazdów spalinowych i nie ma publicznej drogi, którą można do niego dojechać. Dostaniemy się tam jedynie pieszo lub koleją z pobliskiej miejscowości Täsch. Szwajcarską koleją. Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć, że 7-minutowa przejażdżka szeregiem prowadzących wewnątrz gór tuneli, która nie uraczy nas żadnymi widokami, pomniejszy zawartość naszego portfela o ok. 20 EUR za osobę. Drugie tyle zapłacimy za pozostawienie samochodu na jednym z miejskich parkingów w Täsch
Podobna kolej zębata, za odpowiednio większą opłatą, może nas zabrać znacznie dalej, bo aż na szczyt Gornergrat (3089 m n.p.m). Znajdujące się na górze jezioro Riffelsee to podobno jeden z najpiękniejszych punktów widokowych pod Matterhorn. Po te widoki wrócę jeszcze, ale nie był to cel na naszą kieszeń w tamtej chwili.
Miasteczko Zermatt jest urokliwe, jednak to atrakcja turystyczna, którą bez przerwy zdarzało nam się porównywać do naszych zakopiańskich Krupówek. Nie była to złośliwość, a jedynie pierwsze, luźne skojarzenie, które zostało z nami już do końca pobytu. Tłumy turystów ustawiających się do zdjęć, gdy tylko wiatr rozwiewał chmury otaczające wierzchołek Góry, wystawne sklepy z pamiątkami, które często nie miały żadnego związku z Aplami, a nawet Szwajcarią i oczywiście miejscowe knajpki oblegane przez tłumy ludzi udających, że wcale nie wydają na serowe fondue* oszczędności swojego życia.
Z Zermatt zrobiliśmy niedługi i łatwy trekking w stronę stacji kolejki Riffelalp. Szukaliśmy jedynie innej perspektywy dla tej pięknej góry, nie przejmując się celem wycieczki. Pogoda nie pozwoliła nam nacieszyć oczu widokami, Matterhorn otaczały gęste chmury, a mój fotograficzny głód był większy niż kiedykolwiek. Z frustracją wsiadałam do powrotnej kolejki, nie wiedząc, że kolejny dzień przyniesie lekarstwo na to małe rozczarowanie.
Camping Attermenzen, na którym się zatrzymaliśmy, leży kilka kilometrów przed Täsch. Następnego ranka wstałyśmy o świcie i zostawiłyśmy dzieci śpiące w namiotach. Ta sytuacja nie byłaby dziwna, gdyby nie fakt, że nikt z nas nie miał w telefonie internetu poza tym ogólnodostępnym, kempingowym wi-fi. Jak wiadomo, Szwajcaria nie należy do Unii Europejskiej, więc nasze polskie abonamenty nie obejmują jej w swoich pakietach roamingowych. Nie fatygowałyśmy się, żeby kupić miejscową kartę sim, ponieważ nasz pobyt był względnie krótki. Musieliśmy więc wszyscy wyłączyć roaming, bo tutaj koszt kilkudziesięciu megabajtów transferu to prawie 200 złotych... Tak. Przekonałyśmy się o tym na własnej kieszeni...
Zostawiłyśmy więc samotnie śpiące dzieciaki, do plecaków spakowałyśmy termos z kawą, świeże pieczywo i owoce, a potem, tracąc możliwość kontaktu z młodzieżą, ruszyłyśmy bez większego planu w poszukiwaniu spotu na śniadanie z widokiem.
W ten sposób dotarłyśmy na niepozorny i niezbyt znany punkt widokowy ponad miastem Täsch, z którego doskonale widać Matterhorn w pełnej okazałości. Tego ranka niebo było przejrzyste, tylko jedna chmurka niczym kłębek waty oplatała szczyt, który ani razu nie pokazał nam się w całości. Był to piękny i ciekawy widok, wprowadzający malutki niedosyt, tym samym zapraszając nas do powrotu.
Będąc w tym rejonie, warto włączyć Google Maps lub inną aplikację, najlepiej z dostępem do map offline (ja używam Maps.me) i nie sugerując się popularnymi przewodnikami czy poradnikami z internetu, poszukać własnego punktu widokowego. To nie prawda, że Matterhorn najpiękniej wygląda z perspektywy Zermatt, do którego wycieczka jest kosztowna i skomplikowana logistycznie. Przy odrobinie szczęścia i znajomości kartografii można podczas porannego spaceru, bez tłumów turystów i gwaru rodem z Krupówek, zobaczyć Górę od podnóża aż po sam szczyt.
Wyciągnęłyśmy z plecaka kawę, kucając na poboczu przy szutrowej drodze, jadłyśmy śniadanie i patrzyłyśmy na górę, która miała zniknąć za pierwszym zakrętem naszej drogi powrotnej. To był nasz ostatni rzut oka na Matterhorn, ale wierzę, że jeszcze się zobaczymy.
Spacer w obie strony zajął nam 3 godziny. Było nadal bardzo wcześnie, ale spieszyłyśmy do dzieci, nie wiedząc, czy pod naszą nieobecność poczuły się bardziej dojrzałe i niezależne, czy zwyczajnie spały w najlepsze, bo nikt nie kręcił się od rana nad ich głowami.
Czy wspomniałam już, że chciałabym zestarzeć się w małej, drewnianej, górskiej chatce...?
Królowa Europy Mont Blanc
Zerkając na mapę i planując dalszą podróż (bo nasza droga przez cały czas była dość spontaniczna) nie mogłyśmy pozbyć się wrażenia, że dosłownie tuż obok, gdy przesuniemy palec odrobinę w lewo, trafimy w punkt oznaczający inny, bardzo ważny szczyt Europy. Byliśmy tak blisko, na odległość 3 małych centymetrów na mapie. Zbyt blisko, żeby nie zobaczyć. Tak rozpoczęła się nasza droga pod najwyższą górę Europy - Mont Blanc.
Masyw Mont Blanc, nazywany też Dachem Europy, leży na terenie Francji, jednak tuż przy granicy ze Szwajcarią. Jego najwyższy szczyt wznosi się na wysokość ponad 4805 metrów n.p.m, a u podnóża gór znajduje się znany chyba na całym świecie kurort narciarski - miejscowość Chamonix. Cała dolina Vallée de Chamonix jest miejscem tak kultowym, że odwiedza je rocznie ponad 4 miliony turystów. Z moim "zamiłowaniem" do takich atrakcji byłam pełna obaw, zarówno o ceny, swobodę poruszania się przez samą dolinę, jak i ilość turystów na szlakach, jednak mimo faktycznie ogromnej ilości ludzi - zakochałam się po uszy w tej francuskiej, alpejskiej krainie. Pamiętam doskonale ten moment zachwytu, gdy wyjechaliśmy na drogę prowadzącą ponad doliną, po raz pierwszy widząc masyw Mont Blanc górujący nad miastem. Musiałam zatrzymać samochód i chwycić za aparat. Potęga gór była naprawdę przytłaczająca, a to pewnie dlatego, że różnica ich wysokości względem doliny przekracza 3500 metrów.
Znalezienie kempingu bez wcześniejszej rezerwacji nie jest w pobliżu Chamonix możliwe. Najbliższy wolny spot znalazłyśmy aż 25 kilometrów dalej, ale nie był to dla nas problem, w dodatku kemping znajdował się nad małym jeziorem, co bardzo uszczęśliwiło dzieciaki. Trochę pływania i zabawy dla nich, potem wycieczka w góry dla nas.
Chamonix otwiera naprawdę wiele możliwości, zarówno żeby zobaczyć szczyt Mont Blanc w pełnej okazałości, jak i znaleźć się u jego stóp. Z całego miasteczka rozjeżdżają się kolejki i gondole zabierające turystów na niżej lub bardzo wysoko położone stacje, z których zimą można trafić na dziesiątki tras narciarskich, a latem na piesze szlaki.
Zdecydowaliśmy się na wjazd kolejką linową z miejscowości Les Praz leżącej na wschód od Chamonix. Gondola zabrała nas do stacji Index znajdującej się naprzeciw masywu Mont Blanc, na wysokości ok. 2400m n.p.m. Ze stacji rozchodzi się kilka szlaków górskich, wszystkie wystawione na południe z pięknym widokiem na najwyższy szczyt Europy.
Wybraliśmy się na trekking szlakiem łączącym dwie stacje różnych kolejek linowych Index i Brévent. To umiarkowanie trudna (w skali wędrówki z dziećmi), niezwykle widokowa trasa, która najpierw wspina się do położonych na ponad 2500 metrów n.p.m jezior, a potem utrzymując podobną wysokość, prowadzi do stacji górującej nad zachodnim krańcem Chamonix.
Przejście tej trasy zajęło nam ok. 4 godziny, ale przyznam, że moje ciągłe przystanki mocno spowolniały całe towarzystwo. Niestety. Nie mogłam oprzeć się widokom i choć dzieci ciągle znikały za horyzontem, wciąż przystawałam to tu, to tam i chwytałam każdy moment na matrycę. Wycieczki ze mną potrafią dać w kość, bo często zatrzymuję się co kilka kroków, pstrykając zdjęcia z każdej możliwej perspektywy. Nic nie poradzę, że uwielbiam wzbogacać wspomnienia obrazami z aparatu, by móc później dzielić się nimi z innymi, lub wracać do nich, gdy te w głowie zatrą się nieco z czasem.
Trasa, którą udało nam się sprawnie przejść tego dnia, jest malutkim fragmentem Tour de Mont Blanc - szlaku wokół całego masywu, liczącego około 170 kilometrów, ciągnącego się przez Włochy, Szwajcarię i Francję. Przejście tego szlaku w całości jest jednym z moich małych marzeń, które chciałabym zrealizować razem z przyjaciółką. Będąc tam, rozkoszowałyśmy się wizją jego spełnienia i utwierdziłyśmy w przekonaniu, że warto do tego dążyć.
Dolina Lauterbrunnen
Nasz czas w podróży dobiegał końca, dlatego musiałyśmy sprawnie zaplanować drogę powrotną. Ostatnie dni skupiały się głównie na górskich wędrówkach, dlatego powrót zaplanowałyśmy przez szwajcarskie Interlaken, położone między dwoma dużymi jeziorami. Pech chciał, że nasza pogodowa passa zakończyła się wraz z opuszczeniem Francji i z pływania na desce pozostały tylko przegrane marzenia naszych dzieci.
Jak mówili mi rodzice, nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani ludzie, dlatego nie marnując pozostałego nam czasu, pojechaliśmy na spacer po Lauterbrunnen - dolinie wodospadów otoczonej skalnymi ścianami, słynącej z miasteczka o tej samej nazwie. Najbardziej rozpoznawalnym punktem tej doliny jest wodospad Staubbach, który spada na miasteczko z wysokości aż 300 metrów. Przeszliśmy ulicami miasta, trafiając w okno pogodowe między jedną, a drugą ulewą.
Zawsze chciałam odwiedzić Lauterbrunnen, widziałam je na tak wielu zdjęciach w internecie i w magazynach podróżniczych. Do domu wracałam jednak z poczuciem, że to, co w Szwajcarii najpiękniejsze, widziałam już wcześniej. W każdym miejscu, które odwiedziliśmy podczas tej podróży, można by zostać na długo i odkrywać je pieszo, rowerem czy nawet autem. My zwiedzaliśmy je w formie typowej "objazdówki", nie zostając nigdzie dłużej, niż dwa dni - jeden na zwiedzanie, drugi na odpoczynek. Taka forma podróży jest kompromisem dla tego, czego często od podróży oczekują dorośli i tego, co w podróżach lubią dzieci.
W efekcie takiego kompromisu my wracałyśmy do domu z niedosytem wrażeń, a dzieci przemęczone ich nadmiarem.
Czy ta podróż sprawiła, że w najbliższym czasie nie odwiedzę Szwajcarii ponownie? Zdecydowanie NIE. Moja mapa wzbogaciła się o kolejnych kilkanaście pinezek, tym razem przeznaczonych dla niespokojnych nóg spragnionych przewyższeń i dla oczu szukających kolejnych dolin i grani...
Do zobaczenia Szwajcario.
* fondue - potrawa przygotowana z gorącego sera i białego wina. Uważana za narodową potrawę kuchni szwajcarskiej, lecz bardzo popularna we Francji i Włoszech
Comments